Słowacja 14-24.08.2008

"Słowacki Raj, czyli dlaczego Jożinek woli Słowację od Polski"
Opowieść z wakacyjnego pobytu pieszo-podniebnego na słowackiej ziemi...

Dawno, dawno temu, ale nie za górami i nie za lasami, a w samym centrum wielkiego miasta pojawiła się tajemnicza dwójka wędrowców. Obarczeni dużymi plecami rozglądali się bacznie wokół. Hmm, czego mogą poszukiwać wśród rozgrzanego asfaltu i tłumu podążającego na zakupy? Zagadka wkrótce się wyjaśniła, gdy na podziemnym parkingu odnaleźli biały pojazd, tzw. Motylkowóz, tym razem dla niepoznaki ukryty w czeluściach przepastnej galerii handlowej. Wrzucili swe bagaże do środka bolida, gdzie czekał już trzeci wędrowiec. Założyli ciemne okulary i przy wtórze skocznej muzyki, czmychnęli z miasta. Na rogatkach spotkali więcej czmychających mieszkańców, więc powoli, ale skutecznie opuszczali hałaśliwą i znudzoną upałem stolicę. Pozdrawiały ich nisko kołujące samoloty i przemykający poboczem motocykliści zamaskowani czarnymi strojami. Droga raźnie znikała pod kołami rozpędzonego motylkowozu. Upał narastał, ale nie miał szans z klimatyzacją. Wędrowców zaczęła ogarniać bliskość nieuchronnie zbliżającej się przygody. Im bardziej oddalali się od miast, tym większa radość promieniowała z ich twarzy i spojrzeń, uwolnionych od rozlicznych obowiązków. Pod wieczór przybyli do królestwa przyjaznych Ślązaków, którzy w zastępstwie chleba i soli, powitali ich frytkami i hamburgerami. Motylkowóz ruszył dalej w gęstniejącym mroku, rozświetlanym tylko przez światła innych bolidów. Po lewej znienacka zaczęły się wyłaniać szakale. Motylek ustępował im pola, ale w głębi duszy sam zapragnął stać się szakalem, choć to jeszcze nie była jego pora. W miarę upływu czasu przybliżali się do granicy południowego Królestwa, w którym chcieli przekonać się, czy Raj naprawdę istnieje i jak go odkryć? Samochód miękko zatrzymał się na trawie. Znużeni wędrowcy zgrabnie przemienili motylkowóz w wygodne, choć nie za szerokie łóżka i zapadli w sen. Obudził ich wschód słońca, które wyłaniało się zza koron drzew. Cisza dźwięczała w uszach, a w powietrzu unosił się znajomy zapach, ale o intensywniejszym natężeniu. Tak, przygoda dalej wzywała, więc ruszyli górskimi serpentynami, mijając po drodze wysmukły wiadukt i księżycowe pejzaże Beskidu, poprzez który wiodła nowoczesna droga. Na granicy Królestwa wzmocnili się życiodajną kawą i pomknęli przed siebie. Słowacka kraina wabiła swoim pięknem i szeleszczącym językiem. Motylkowóz bez przeszkód śmigał po gładkich nawierzchniach, tak innych od wyboistych duktów ich rodzimego królestwa. Wkrótce przekroczyli rogatki Dubnicy nad Vahom, gdzie czekało na nich przestronne i ukryte wśród gór... lotnisko. Na horyzoncie dumnie prężyły się góry, zalesione, ale i skaliste, więc oczy jednego z wędrowców błyskawicznie rozbłysły i trwale przywarły do majestatycznego pejzażu. Po rozbiciu namiotów, wędrowcy rozpoczęli rekonesans najbliższej okolicy. Gościnny naród słowacki szybko podbił ich serca. Ich namioty chronił cień masywnej sylwetki samolotu i wielkie połacie zielonej kukurydzy. Opodal odnaleźli urokliwą restaurację i hangar, gdzie lotnicy przechowywali szybowce. Jeden z wędrowców po małych perypetiach językowych (sztuką jest rozmawiać w trzech językach naraz: polskim, słowackim i angielskim), oddalił się w przestworza i z wysokości 4 tys. podziwiał piękno świata. Dwaj pozostali wędrowcy postanowili pokręcić się po ziemi, szczególnie że na horyzoncie zaczęły się pojawiać złowróżbne chmury. Wieczorem rozpętała się burza, jakiej nie pamiętali najstarsi mieszkańcy. Skuleni w swojej bunce (rodzaj bungalowu, z niepokojem obserwowali grad wielkości piłeczek pingpongowych i niekończące się kaskady deszczu. Żywioł pokazał swoje prawdziwe oblicze, więc nie mogli zasnąć wśród huku grzmotów i deszczu bębniącego o szyby...



Zmęczeni z ulgą przywitali świt. Ku ich zdumieniu, ich dwa niewielkie namioty idealnie przetrwały nawałnicę i nawet jeden śledź nie opuścił swego miejsca. Ruszyli więc na zwiedzanie sąsiedniego grodu. W Trencinie po szybkim marszu zdobyli zamek górujący nad okolicą. Ponieważ jeden z wędrowców szczyci się królewskim pochodzeniem, mogli podziwiać piękne widoki z zamkowej wieży i królewskie komnaty. Ścieżka powiodła ich na obiad i czas już było ruszać w góry. Odnaleźli Czerwony Kamień i po napełnieniu kieszeni śliwkami i jabłkami, podążyli raźnie na szlak. Wiódł łagodnie wśród leśnych ostępów i kamieni, aż zaprowadził ich pod próg tajemniczego domostwa. Wyglądało znajomo. Między drzewami zapobiegliwy gospodarz rozwiesił zieloną huśtawkę, co natychmiast wykorzystali. I już wiedzieli, że to dom Jożina! Niestety, nie zastali go, ale postanowili nie ustawać w poszukiwaniach. Po zdobyciu przełęczy z radością zbiegali po miękkiej trawie i cieszyli się piękną panoramą gór. Tym razem spędzili spokojną noc i po zwinięciu biwaku, popędzili w dalszą podróż...



Ich celem były odległe rejony Słowacji, bliskie sercu jednej z podróżniczek, która wychowała się na ziemi o tej samej nazwie. Motylek stawszy się szakalem (przyp. autora - szakal to demon prędkości wyprzedzający inne bolidy, tzw. nie-szakale. Szakal porusza się wyłącznie po lewym pasie), popędził do zamku, gdzie Król zdobył kolejny zamek razem z nieprzebranymi tłumami turystów. Lekko zaskoczeni wśród szturmujących rozpoznali Shreka i Simpsona, brakowało tylko Fiony i Flinstonów. Droga z zamku wiodła stromymi zakrętami, a ciśnienie szybko zmieniało się w uszach. Aż tu nagle, na horyzoncie pojawiła się długo wyczekiwana tabliczka z napisem bliskim sercu; Zvolen! Ach, radość wypełniła serce trzeciego wędrowca, który zawitał po długiej rozłące do rodzinnego grodu. Popędzili co sił w nogach na zamek, gdzie w krużgankach przywitały ich sympatyczne dwórki i powiodły na komnaty. Na ścianach zobaczyli okazałe malowidła i rysunki, a na dziedzińcu kolekcję smukłych niewiast, w gwarze królestwa zwanych laskami. Przypomnieli sobie wtedy tajemniczy plakat zapowiadający "Laskę w case cholery" (pół królestwa dla tego kto odgadnie co znaczy ten napis?). A kto nie odgadnie, odnajdzie rozwiązanie pod koniec opowieści. Po wojażach zamkowych, uwiecznili swój pobyt na zdjęciach i posilili się w quasi-włoskiej pizzerii. Motylkowóz znów pomknął po górskich serpentynach, gdyż mieli przed sobą jeszcze długą podróż. Za szybami migały przepiękne doliny, lasy we wszystkich odcieniach zieleni i pola, na których skraju dojrzewały jeżyny gatunku gigant. Czar Słowacji coraz mocniej na nich oddziaływał, aż niepostrzeżenie nadeszła noc, a oni wciąż nie mieli miejsca na nocleg. W tajemniczej Dobsinie, pełnej posępnych Romów, upłynęło im wiele minut na poszukiwaniu campingu, ale wreszcie udało się i rozbili swe namioty pod gałęziami drzew i niebem szczelnie wypełnionym gwiazdami...



Mroźny poranek orzeźwił nas i przyspieszył przygotowania do kolejnej wędrówki. Przenieśliśmy się na południe Słowackiego Raju, do miejscowości o uroczej nazwie: Dedinky. Tym razem camping położony był nad rozległym, przepięknym jeziorem otoczonym oczywiście, górami. Dla wygodniejszej części turystów zbudowano nawet wyciąg o zabójczych (dosłownie) krzesełkach, z których z łatwością można było wypaść. My wybraliśmy szlak bez ułatwień, by zdobyć najwyższy rajski szczyt - Hawranią skałę (1153 m n.p.m). Pomykaliśmy zgrabnie pod górę, sielankowe podejście zakłócały tylko niemiłosiernie hałasujące samoloty. Jak się okazało, miały nam towarzyszyć jeszcze przez dalszą część wyjazdu, ale piękno skał, drzew, kamieni rekompensowały nam brak ciszy. Od czasu do czasu rozglądałam się czujnie, czy przypadkiem z lasu nie wyłania się moja nieulubiona postać z gatunku brunatnych, ale poza nielicznymi turystami na szlaku nie było żywego ducha. Gdy wdrapaliśmy się w okolice szczytu, naszym oczom ukazała się rozległa panorama na całkowicie zalesione góry. Słońce przygrzewało, więc mogliśmy nasycić się pięknymi widokami, a nawet znaleźliśmy tajemniczą skrzynkę, w której ktoś umieścił zeszyt, więc natychmiast się do niego wpisałam:) Swoją drogą to ciekawy pomysł, móc po zdobyciu góry zostawić dla potomnych ślad swojej obecności na piśmie. Schodziliśmy już innym szlakiem i bez większych trudności dośmigaliśmy do asfaltu i do uroczej restauracji, gdzie Paulo odnalazł rodaków przyp. autora; jak się poznaje rodaków za granicą? Po rejestracji samochodu:), a jeśli są z Pruszkowa to wystarczy jedno spojrzenie i wszystko jasne:)) Szlak poprowadził nas znów w góry, gdzie zupełnie niespodziewanie wkroczyliśmy do niezwykle urokliwej doliny. Niestety, słowa to za mało, żeby ją opisać. Dolina biegła wzdłuż rzeki Hnilec, w wodzie odbijały się góry, lasy, a wzdłuż brzegu usypano nasyp, po którym jeździły pociągi. Przez środek góry przebito tunel, więc pociągi nagle wynurzały się ze zbocza. Po rzece pływały czerwone łodzie i poczuliśmy się tak jak w raju. Najchętniej w tym miejscu urządzilibyśmy biwak, ale nasze namioty nie okazały się latającymi dywanami, więc po sielankowym odpoczynku i zaczerpnięciu piękna doliny, znów wdrapaliśmy się na szlak. Rzeka poprowadziła nas do jeziora, gdzie po założeniu wszystkich możliwych ciepłych ciuchów wyruszyliśmy na piwo. I tu ważna uwaga. Słowacy są mało elastyczni, jeśli chodzi o alkohol i o zgrozo, w ogóle nie mają pojęcia, że można (a nawet trzeba) pić piwo z sokiem. Nie da im się tego wytłumaczyć w żadnym języku, więc jedyna rada to wozić ze sobą sok, bo inaczej czekają nieświadome ofiary tylko gorzkie trunki. Tzn. po naszym pobycie, w dwóch restauracjach jest cień szansy, że jednak podadzą piwo z sokiem, ale prawdopodobieństwo nie jest zbyt wysokie. Noc na przyjeziornym campingu okazała się wyjątkowo traumatyczna, bo duża część biwakujących zajmowała się wszystkim, tylko nie spaniem, co nam nie pozwalało odpocząć. Najgłośniejszą nacją okazali się Węgrzy, co w połączeniu z zimnem dało nam nieźle popalić. Wstaliśmy więc skoro świt i otuleni mgłą, odpaliliśmy naszą fantastyczną kuchenkę, a później przemoczeni rosą opuściliśmy czym prędzej południe i wyruszyliśmy na północ raju...



Dla odmiany rozbiliśmy się na lotnisku, gdzie bardzo przyjaźnie nas przyjęto. Aeroklub Spisska Nova Vies stanął przed nami otworem, a przy okazji powitały nas znajome, hałaśliwe samoloty. I odkryliśmy tajemnicę ich częstych lotów. Otóż, Słowacy jako przedsiębiorczy naród postanowili pomóc swoim lasom i samoloty rozsiewały środki na porost drzew. I na własne oczy mogliśmy się przekonać o wysokiej skuteczności takich lotów. Póki co, rozbiliśmy namioty i po krótkiej naradzie, postanowiliśmy zaatakować słynny przełom Honradu. Już za chwilę, już za momencik przeniesiemy się do rajskiego świata, gdzie szemrze rzeka, skały spowija zielonkawy półmrok, a nad głowami drzewa oplatają nieboskłon swymi koronami. Wędrówka w pewnym momencie zmienia się w mozolne podchodzenie stromym zboczem, ale oto, im trudniejsza wspinaczka, tym bardziej błyszczą oczy jednego z wędrowców:) Korzenie drzew wytyczają szlak, a kolejne, coraz węższe trawersy wyprowadzają piechurów na skalną polankę, z której rozciąga się przepiękny widok na wszechobecne lasy. W międzyczasie okazało się, że wędrowcy podążają szlakiem na Klasztorisko, więc niekoniecznie przełomem Honradu, ale leśne drogi też posiadają w sobie wiele uroku. Schronisko mijają jakby od niechcenia i szybkim krokiem wchodzą na kolejny szlak, który stromo sprowadza ich do rzeki. Cudownie jest zbiegać, w pędzie łapiąc smukłe pnie buków ("tu króluje zeszłoroczny czas na posłaniu z liści buczynowych"). Cała przyroda zdaje się wspomagać stopy wędrowca, skały, korzenie pozwalają dynamicznie tracić wysokość, aż pojawia się długo oczekiwany Honrad i fantastyczny szlak pełen przeszkód do pokonania. Nad rzeką pomysłowi Słowacy umieścili liczne platformy, do ścian przymocowali łańcuchy, a dla wciąż spragnionych kolejnych atrakcji, położyli strome drabiny i drewniane stopnie. Radość z pokonywania kolejnych fragmentów szlaku, chybotliwych mostów, ażurowych platform wysoko zawieszonych nad wodą sprawia, że wędrowcy błyskawicznie zapominają o zmęczeniu i szlak umyka im pod stopami. Nagrodą jest pyszny obiad w schronisku i upragnione leżakowanie na miękkiej trawie. Czas jednak płynie zbyt szybko i pora już na schodzenie. Tym razem szlak jest wyjątkowo stromy, czyli absolutnie czarujący:). Kolana trochę doskwierają, ale żaden ból nie jest w stanie zniwelować radości z piękna gór i ich wyzwań. Naładowani pozytywną energią wędrowcy udają się na swoje, już oswojone lotnisko...



Następnego dnia znów pojawiają się na szlaku. Postanowili dziś zdobyć Suchą Belę, sławną i gwarantującą mocne wrażenia. Szybko mijają kolejne grupki turystów, niektórzy po pewnym czasie ewakuują się odwrotem. Na ich drodze staje przepiękny wodospad i sięgająca nieba drabina. Na wyższych szczeblach daje się zauważyć wzrastającą panikę, ale nasi wędrowcy z promiennymi uśmiechami czekają w kolejce. Stopy pewnie stąpają po metalowych szczeblach, dłonie śmiało chwytają chłodne poręcze i im większa wysokość, tym większa radość i adrenalina. Przejście ze stromej drabinki na ażurowe podesty dostarcza dodatkowych wrażeń, szczególnie, że obok szumi wodospad, a skały są mokre i ślizgie. Ale właśnie ten dreszczyk niepewności, balansowanie na granicy ryzyka jest genialnym sprawdzianem dla całego organizmu. W górach zmysły się wyostrzają, można poczuć cudowną harmonię mięśni, umysłu, duszy, które pracują nad bezpiecznym przejściem szlaku a jednocześnie przeżywa się całą gamę emocji, niedostępnych na nizinach. Ta drabinka to dopiero zapowiedź dalszych wyzwań, które w słowackich dolinach czyhają na każdym kroku. Nie sposób wszystkie opisać, bo trzeba to przeżyć, poczuć mocniejsze bicie serca, gdy jeden krok decyduje o przekroczeniu przepaści. A wokół drzewa otulone mięciutkim dywanem mchu, można nawet przytulić do niego policzek:) To była piękna wędrówka, wracaliśmy zmęczeni, a jeden z wędrowców dodatkowo w mokrych butach, bo postanowił zamiast mostkiem, przeprawić się przez potok wpław. Początkowo plan przebiegał pomyślnie, a brodzenie po białych kamieniach dostarczało wiele radości, ale potem nurt potoku się podniósł, więc część rajskiej wody powitała skarpetki:) Ale było warto, życie jest za krótkie, by chodzić tylko przetartymi szlakami...



Kolejne dni w górach wydają się bliźniaczo do siebie podobne. Najpierw pobudka przez samoloty krzewiące wzrost lasów, później śniadanie i pakowanie się. Podjazd samochodem do tras i już znika cywilizacja. Zostają góry: piękne, niepojęte, niezmierzone. Lasy: ciche, zielone, świadome swej potęgi i kruchości człowieka, który przez chwilę w nich gości. Ostatniego dnia wędrowcy zabrali ze sobą nawet maszynkę, bo zaplanowali wielogodzinną wędrówkę i chcieli zjeść obiad na szlaku. Ale wcześniej Król spotkał swoich pobratymców, którzy również przemykali się rajskimi ścieżkami. Po wymianie powitalnych uścisków, wędrowcy ruszyli dalej, dziwiąc się, że nawet w tak odległym zakątku tak łatwo odnaleźć ślady Pruszkowa:) Po przebyciu doliny szlak zaczął bardzo stromo opadać w dół. Fantastyczne trawersy wśród korzeni buków umożliwiały zbieganie i tracenie kilkuset metrowej wysokości. A po zejściu ze stromego zbocza, przed wędrowcami roztoczył się nieziemski, bo rajski widok. Piękne, rozległe jezioro, tama, a nad nią kamienny most z niedużą altaną, gdzie można przygotować posiłek. Tylko ten, kto ma za sobą wiele kilometrów w górskich butach, wie jaką rozkoszą jest móc je zdjąć i zanurzyć stopy w chłodnej, zielonkawej wodzie. A jeszcze większa przyjemność sprawia położenie się na pomoście, gdy pod głową wierny, wolfgangowy :) plecak, a nad głową taniec obłoków i korony drzew delikatnie szumiące na wietrze. Co do plecaka to reklamuję go świadomie. Przeszłam z nim wiele szlaków i znakomicie mi służył i nadal mogę na niego liczyć, szczególnie że mam piękne, nowe suwaki:)) (dzięki, Zbyszku:)) Po sielankowym obiedzie, wędrowcy powrócili na szlak, ale na skutek rozprężenia nie zauważyli, że poszli w przeciwną stronę niż powinni. Na razie jeszcze nic nie budzi ich niepokoju. Mijają roześmiane grupki słowackich młodzików, którzy szlachetnie ostrzegają ich przed osami, a przy plecakach mają przytroczone wiechcie mięty. Na Słowacji mięta jest bardzo popularna. Zielony szlak wiedzie przez kamienistą dolinę i stromymi trawersami wspina się w górę. Po 45 minutach podejścia wędrowcy już wiedzą, że pomylili szlak, ale nie mogą zawrócić. Czeka ich teraz kilkugodzinna, żmudna wędrówka grzbietami a tymczasem zbliża się wieczór. I to właśnie w takich chwilach, gdy dochodzi do trudnej sytuacji, najwspanialej można doświadczyć wielkości lub małości człowieka. Gdy wszystko idzie jak z płatka, jest komfortowa temperatura, prosty szlak, ludzie świetnie się dogadują i cieszą z uroków wędrówki. Ale człowiekiem gór można się stać tylko, przeżywając sytuacje niełatwe. Nasi wędrowcy nie marudzą, nie narzekają, nie atakują przewodniczki, która przez niedopatrzenie poprowadziła ich w niewłaściwą stronę. Wiedzą, że czas działa na ich niekorzyść, więc zachowują pełen profesjonalizm. Mimo zmęczenia narzucają szybsze tempo, by jak największe odcinki szlaków przejść w dziennym świetle. Są spokojni, ale jednocześnie przygotowani do poradzenia sobie z trudnościami, które mogą się pojawić w nocnej wędrówce. Dla takich chwil warto jeździć w góry. Nie tylko dla ich piękna, majestatu, potęgi, ale dla ludzi, Przyjaciół, których się zdobywa na szlaku. Z każdym metrem poznaje się człowieka, który idzie obok Ciebie, mimo że boli go noga, jest niewyspany, a jednak wciąż maszeruje, uśmiecha się, dzieli się radością, trudem . To nie jest łatwe, gdy stopy bolą jakby ktoś palił je żywym ogniem, gdy na palcach pojawiają się bąble, a każdy krok sprawia fizyczne cierpienie, ale jednocześnie czuje się swoją siłę, gdy można zmagać się z bólem i widzieć, że człowiek jest w stanie go przezwyciężyć...



Góry dają siłę i moc, ale tym, którzy potrafią z nich czerpać. Dla ludzi słabych, niedojrzałych, lekkomyślnych potrafią być okrutne i wymagające. Ale jeśli ktoś je szanuje, zawsze odnajdzie w górach poczucie pełni. I nie zawiedzie się na nich, choć miłość do gór wymaga dużo wysiłku, ale jeśli się doświadczy ich magii, zawsze pozostanie niedosyt i potrzeba powrotu. Aby jednak móc wrócić, trzeba zejść w doliny. A w nich czekała na wędrowców niespodzianka:)! I to wodna, bo prawdziwe aqua city. Król oddał się zwiedzaniu Popradu, a żeńska część ekipy z radością powitała urokliwą krainę termalnych basenów:) Największą atrakcją były zjeżdżalnie, z zewnątrz wyglądały obiecująco (czyt. ciut niebezpiecznie), ale w środku okazały się to iluzją, choć można było nabrać prędkości. Poza tym, nuda:) Dla ciała umęczonego wielogodzinnymi wędrówkami, aqua city okazało się ratunkiem. Cieplutka woda, eksplozje bąbelków, przepiękna pogoda i góry na wyciągnięcie ręki - czegóż chcieć więcej? Na nasze lotnisko tymczasem zawitał helikopter, z którego najbardziej skoczny wędrowiec oddawał się szybowaniu w przestworzach. To temat na zupełnie inne opowiadanie, ale latanie to też przepiękna przygoda. Mieszanka szaleństwa, odwagi (bo skacze się z 4000m) i adrenaliny, a jako bonus doświadczenie nieskrępowanej niczym (oprócz taśm uprzęży:)) wolności i poczucie, że dosięga się swoich marzeń, tych najgłębszych i że wszystko jest możliwe. Czy może być coś trudniejszego niż wyskoczenie z samolotu z pułapu 4000m, z prędkością 200 km/h? Dla mnie nie, więc taki skok daje siłę i wiarę do radzenia sobie na ziemi, to też jest fantastyczne, że jeden skok może uświadomić ile jest w człowieku potencjału, a kiedy ląduje się na ziemi wszystko jest przemienione. Tak naprawdę, nie jest istotne, co jest naszą pasją, czy są to szachy czy sporty ekstremalne, ale każda pasja jest ważna. Choć im ekstremalniej, tym bardziej mnie to pociąga:)
Dedykuję to opowiadanie moim towarzyszom ze szlaków: Sylwii - Motylkowi i Paulowi - Królowi w podziękowaniu za wspólne odkrywanie piękna świata, zamków, gór. Za to, że mogliśmy razem wędrować, bać się podczas burzy, schodzić przy świetle czołówek stromym szlakiem. Bez Was ten wyjazd nie byłby dla mnie tak bogaty i piękny. Dziękuję i mam nadzieję, że jeszcze wiele razy będziemy się wzajemnie ubogacać i dzielić przyjaźnią, zaufaniem, bliskością.

Monika Szczepaniak



Monika opuściła nas a ja z Sylwią zostaliśmy jeszcze trochę na Słowackiej ziemi. Dzięki temu Sylwia mogła jeszcze trochę poskakać z helikopterka a ja pozwiedzałem sobie dogłębnie urocze miasteczko, które nas gościło. Na pożegnanie przedostatniego dnia naszego pobytu nad lotniskiem zebrały się setki bocianów, które odlatywały do ciepłych krajów. To był znak, że my też musimy już wracać :(
Bardzo dziękuje moim towarzyszkom - Sylwi i Monice, za wspólnie spedzone chwile na ziemi naszych sąsiadów! Jeszcze tam wróce... na rumaku oczywiście :)



*** www.polaczenipasja.info *** Wszystkie prawa zastrzeżone ***